piątek, 21 sierpnia 2015

Dzień 4 i dzień 5: Kebnekaise

Czwarty dzień zaczął się tak naprawdę popołudniu, kiedy dojechaliśmy do Nikkaluokty - miejscowość leżąca u stóp masywu górskiego Szwecji. Ale zanim to nastąpiło mieliśmy niezłą radochę z przekroczenia koła podbiegunowego - od tego dnia nocy nie widzieliśmy aż do 12 sierpnia... Zalety wiecznego dnia: pomimo 12 w nocy można gotować bez obaw, że spali się namiot. Wady wiecznego dnia: ciężko zasnąć! (z tym miał problem Rafi - nasz kierowca, ale przyznam szczerze, że czasami mnie również to przeszkadzało).
Oto kilka zdjęć z koła podbiegunowego, na którym zostawiliśmy naklejkę STK Czersk:






I ruszyliśmy w drogę do Kiruny, gdzie pan Radek próbował znaleźć WiFi - na szczęście się udało :) Byliśmy tam trochę czasu (około 1 godziny) - przynajmniej zjadłyśmy z Werą hamburgera na stacji :D Pani, która nas obsługiwała z pewnością zapamięta nas na długo, bo pojawiliśmy się tam też w sobotę... Ale o tym później :)
W końcu obraliśmy kierunek: Nikkaluokta.




Z niej na Kebnekaise, a właściwie do schroniska przy Kebnekaise, było już "tylko" 19 km. Niestety nie dało rady wziąć rowerów, więc pozostało wykorzystać dobrze nasze nogi.






To właśnie tam zostawiliśmy samochód i rozpoczęliśmy przygodę z najwyższym szczytem Szwecji. Pierwsze 19 km jak dla mnie było super - piękne widoki, nogi aż tak mocno nie bolały, jedynym minusem były komary. Ale dało się przetrwać ich nieustanne gryzienie. ;) Oto zdjęcia z 19-kilometrowej wędrówki:








Gdy w końcu dotarliśmy do schroniska (było to około 00:00) zdecydowaliśmy, że zostajemy godzinę. W efekcie zostaliśmy tam 1,5 h, co według mnie było ogromną pomyłką - ja zostałabym tam do rana, bo byłam nieziemsko zmęczona, ale patrząc na to z drugiej strony - przynajmniej wcześniej mieliśmy ten koszmar za sobą. Na szczyt ze schroniska pozostało do pokonania 9 km, w tym 1600 m pod górę (+200 m w drodze powrotnej). Aby zdobyć Kebnekasie należało minąć wiele strumyków, jeden most i przede wszystkim całą masę wielkich kamieni, po których wcale dobrze się nie chodziło. Czasem był śnieg, potem mokre kamienie, po których się ślizgało, gdy tylko pojawiło się większe pochylenie, czasami były tylko ostre krawędzie kamieni wżynające się w stopy, a czasami było po prostu fajnie. Ale nie wiem na ile "fajnie" było nam po tym wszystkim chodzić, zwłaszcza w drodze powrotnej. 














Na Kebnekaise wchodziło się w miarę fajnie do pierwszego szczytu, którego nazwy nie pamiętam, a na który należało wejść, aby móc zdobyć "dach Szwecji". Kiedy z niego schodziliśmy mgła nagle odsunęła się i naszym oczom ukazała się wielka ściana - góra, której końca nie było widać i która wprowadziła elementy grozy do naszej wycieczki. Każdy z nas był nią mniej lub bardziej przestraszony (wiadomo - najbardziej nieustraszony był pan Radek ;) ). Ze szczytu nr 1 trzeba było zejść 200 m w dół, przejść po śniegu i znowu zacząć wędrówkę pod górę. Około 1 km przed szczytem znajdują się dwa domki, w których można przenocować (jeśli ktoś ma śpiwory). My śpiworów nie mieliśmy, w dodatku było lodowato, więc postanowiliśmy zrobić 15-minutową drzemkę. Każdemu spodobała się ta opcja, ale mnie nie udało się przez ten czas dobrze odpocząć - nie umiem tak szybko zasypiać :P 




Na Kebnekaise udało nam się wejść około godziny 8:30. Ostatnie metry ciągle prowadziły przez śnieg. Nie miałam już zbyt wielu sił, więc ślizgałam się jak pingwin, ale w końcu dałam radę i cała nasza czwórka spoczęła tam, gdzie w Szwecji wyżej się nie da :) 



Schodzenie również nie należało do łatwych zadań... W schronisku byliśmy około 15. Postanowiliśmy zostać tam do 18:30. Każdy z nas był okropnie zmęczony i miał dość wszystkiego. Zjedliśmy, opłukaliśmy się tyle ile się dało i poszliśmy spać. Po przebudzeniu byłam pełna energii i sądziłam, że te ostatnie 19 km zrobię bez problemu. Niestety myliłam się. Kiedy po drodze spotkaliśmy Polaków postanowiłam odłączyć się od grupy i "wypruć" do przodu maksymalnie, ile się da, albo raczej ile ja dam radę. Wyliczyłam, że szłam jakieś 6-7 km/h. I uważam, że był to najlepszy wybór - dzięki temu szybko dotarłam do Nikkaluokty. Byłam tam około 23:30, wraz ze mną dotarł Rafi. Wera i pan Radek przyszli około 00:00. Dla każdego z nas było to ogromnie wyczerpujące. Nie wiem, czy chciałabym to powtórzyć - jak na razie myślę, że tak, pod warunkiem odpowiedniej ilości snu  :)                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                            


środa, 19 sierpnia 2015

Dzień trzeci: Kapoczek

Dzień trzeci naszej wyprawy należał najprawdopodobniej do jednego z najzabawniejszych. Dlaczego? Wszystko zaczęło się od latarni, do której zjechaliśmy z trasy. Latarnie to pasja naszego opiekuna - pana Radka :) Po opisaniu wyprawy planuję zrobić osobną zakładkę dla zdjęć latarni "spotkanych" na naszej trasie. Miejsce, do którego dojechaliśmy wyglądało tak:




Pokręciliśmy się trochę przy brzegu, zrobiliśmy sporo zdjęć, a następnie udaliśmy się do pobliskiego sklepiku z pamiątkami. Jak nazwał to pan Literski - były to "pamiątki z duszą" - ręcznie robione, drewniane, wyszywane, dziergane, malowane... Każda z nich była inna na swój sposób. Dlatego też nasz miłośnik latarni skusił się na najprawdopodobniej najdroższe zapałki świata - za pudełko zapałek pan Radek zapłacił 10 zł :D Dlaczego? Bo na opakowaniu była latarnia! To się nazywa prawdziwa pasja :) Na pobliskiej wyspie, której nazwy nie pamiętam, znajdowała się latarnia, a w dodatku okazało się, że można wypożyczyć łódkę, aby do niej dopłynąć. Wspólnie podjęliśmy decyzję - wypożyczamy łódkę i jemy obiad na wyspie. Wszystko było pięknie - wzięliśmy butlę z gazem, słoiki, garnki, sztućce... Ale nikt nie pomyślał o zapałkach. Więc Rafi i pan Radek musieli się po nie cofnąć.  W tym czasie Wera i ja zwiedzałyśmy wyspę. Oto zdjęcia, które udało mi się zrobić:






Zapomniałabym! Dlaczego kapoczek? Na łódkę trzeba było wziąć kapoki... A Rafiemu coś pomyliło się z rozmiarami... Chyba myślał, że za dużo schudł na tej wyprawie :D



Po obiedzie na wyspie spakowaliśmy się do auta i ruszyliśmy w dalszą drogę. Po znalezieniu miejsca noclegowego wybraliśmy się na krótką przejażdżkę rowerami - zrobiliśmy 30 km, bo nie byłam w stanie więcej - chwycił mnie głód, a nie miałam przy sobie jogurtu Danio... ;-) Po drodze spotkaliśmy nasze pierwsze renifery na trasie :) 





poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Dzień 2: Szwedzki stół

Drugiego dnia przywitał nas chłodny poranek na promie. Piękny widok wschodzącego słońca podniósł tylko nasz poziom ekscytacji wyprawą. ;) Ruszyliśmy w drogę - kierunek Stockholm. Jechaliśmy autostradą, o ile się nie mylę mieliśmy do pokonania jakieś 600 km. Stolicę Szwecji postanowiliśmy zwiedzić na rowerach.





Początkowo mieliśmy wielki problem ze znalezieniem parkingu, to znaczy darmowego parkingu albo takiego, na którym wiadome było czy jest darmowy czy nie. W końcu się udało, chociaż nie byliśmy do końca pewni czy możemy tam stać. Ostatecznie jednak auta nam nikt nie zabrał, więc chyba było ok. ;) Osobiście Stockholm bardzo mi się spodobał. Można powiedzieć, że skrycie się w nim zakochałam. Z resztą tak jak i w całej Szwecji - uwielbiam to państwo i pozytywny charakter mieszkających tam ludzi. Ale wróćmy do opisu drugiego dnia. Stockholm jest położony łącznie na około 24 000 wysp, wysepek oraz skał przybrzeżnych. Nie wiem na ilu z nich byliśmy, ale kojarzę wiele mostów, przez które musieliśmy przejeżdżać.













Punktem docelowym wyprawy po stolicy mojego ulubionego kraju było Vasamuseet, czyli muzeum słynnego okrętu Vasa. Warto przybliżyć jego historię.



Vasa budowany był przez dwa lata na polecenie króla Gustawa Adolfa. Co ciekawe miał być przeznaczony do wojny z Polską. Stąd też pogłoski o jego zatonięciu - mówiono, że polscy agenci maczali palce w zmianach projektu. Oprócz tego Szwedzi sądzili, że wstawiła się za nami Maryja. W każdym razie prawda jest taka, iż okręt był zbyt wąski, a przy tym zbyt długi i wysoki. Równowagę miał zapewnić kamienny balast, ważący aż 120 ton! Niestety, pomimo widocznej złej stateczności, admirał Klas Fleming pozwolił na wypłynięcie w pierwszy (i ostatni) rejs. Okręt został przechylony przez fale i mimo, iż podniósł się po pierwszym przechyleniu, drugiego nie udźwignął - nabrał zbyt dużo wody i zaczął tonąć, zabierając ze sobą około 50 marynarzy, których szczątki również mogliśmy zobaczyć w muzeum.



Po zwiedzaniu ruszyliśmy w kierunku samochodu, spakowaliśmy rowery i ruszyliśmy w dalszą drogę. Mieliśmy problem ze znalezieniem odpowiedniego miejsca na namiot - zero parkingów leśnych, zero darmowych campingów, nic, pusto. W końcu znaleźliśmy małą dróżkę, na której rozbiliśmy namioty. Pierwsza kolacja smakowała mi najbardziej - nie ma to jak domowe leczo :) W nocy było zimno, ponoć ktoś na nas trąbił - Wera i ja nic nie słyszałyśmy, nic oprócz głośnego chrapania z drugiego namiotu... ;-) I tak skończył się dzień drugi. Do Stockholmu z pewnością wrócę, żeby zwiedzić każdy jego niesamowity zakątek.