poniedziałek, 28 grudnia 2015

Dzień 11,12 i ... ostatni

Jedenastego dnia zwiedziliśmy Lyllehammer - olimpijską wioskę, w której (o ile się nie myle) w 1994 roku odbyły się Igrzyska Olimpijskie. W przyszłym roku odbędzie się tam Olimpiada Młodzieżowa. Było bardzo ciepło - na całe szczęście! :-) Weszliśmy na górę skoczni narciarskiej i obserwowaliśmy, jak dwójka kilkunastoletnik chłopców trenuje. Było tam wręcz błogo - czuliśmy się rozluźnieni i zadowoleni z wyprawy.






















Kolejnego dnia dojechaliśmy do Ystad, a właściwie do końca naszej podróży. Wybraliśmy się na krótką przejażdżkę rowerową po miasteczku. Pogoda była bardzo ładna - świeciło słońce, było ciepło, ale dość mocno wiało. 








Wieczorem odpłynęliśmy. W znaczeniu dosłownym, ale i przenośnym - każdy z nas był wniebowzięty, kiedy wzięliśmy prysznic. Była to druga kąpiel podczas naszej wędrówki, więc siedzieliśmy tam dosyć długo, aby nacieszyć się ciepłą wodą i poprostu - wodą! :D 

Wbrew pozorom ostatni dzień naszej podróży nie należał do najlepszych. Byłam z jednej strony szczęśliwa - rodzina, dom, ciepła woda i jedzenie inne niż to, które w kółko jadłam. Ale z drugiej strony wiedziałam, że będę za tym wszystkim tęsknić i za moimi towarzyszami też :) Droga do domu nie była łatwa - napotkaliśmy mnóstwo robót drogowych na trasie. Można było po prostu oszaleć. Przy końcu zrobiliśmy przystanek na parkingu leśnym, żeby pan Radek podsumował wyjazd. I wtedy pozostało tylko kilka kilometrów do... rzeczywistości. Ta przygoda była zupełną odskocznią od codzienności. Była też, a raczej przede wszystkim, szkołą życia, przetrwania. Nauczyłam się dość szybkiego rozkładania namiotu, biwakowania, takiego prawdziwego turystycznego życia. Dowiedziałam się też, że mam w sobie całkiem dobre pokłady samozaparcia (trudno je jednak zmusić do działania ;) ). Chciałabym więc podziękować (myślę, że w imieniu całej naszej trójki -Weroniki, Rafała i mnie) Panu Radkowi za czuwanie nad całą wyprawą od początku do końca, za to, że dał nam tę możliwość posmakowania zupełnie innej strony podróżowania, a także za niesamowite zaangażowanie we wszystko co robiliśmy. Dziękuję też Rafałowi - naszemu dzielnemu kierowcy, który nie dawał się zmęczeniu, głodowi czy innym czynnikom i bezpiecznie przewiózł nas przez całą Skandynawię :) Dziękuję również Weronice za dotrzymywanie towarzystwa, za dbanie o mnie, kiedy byłam chora, za motywowanie w chwilach słabości i za koc, który okazał się zbawienny. :) Takich przygód jak ta, życzę każdemu. Dziękuję, że byłam jej częścią. 

Dzień 8,9 i 10

Dni 8 i 9 nie były w niczym zaskakujące. Opierały się głównie na jeździe samochodem, dążeniu do Galdhoppingen. Mijaliśmy piękne krajobrazy - fiordy, małe wodospady, rzeki. Nie zabrałko też tuneli - najdłuższy miał 500 m. W końcu dojechaliśmy na miejsce. 

O Galdhoppingen napisała Weronika. Niestety z powodu choroby nie zdobyłam ostatniego szczytu. 

Ostatnią górą którą mieliśmy zdobyć było Gladhopigen. Przypomnę tylko, że jest to najwyższy
szczyt Skandynawii. We wtorek wieczorem, dzień przed zaplanowanym wejściem na tą górę, byłam
pełna obaw po przeżyciach z Kebnekaise, ale również podekscytowana tym, że będę miała szansę
zdobyć najwyższy szczyt Norwegii. Jednak nadal nie wiedziałam co nas może czekać.
    W środę z samego rana zebraliśmy nasze namioty i wyjechaliśmy samochodem z naszego
obozowiska. Wjeżdżaliśmy do podnóża góry polną, wąską drogą i bardzo zawiłą. Podczas drogi
spotkaliśmy stado bydła i owiec z charakterystycznymi dzwonkami. Gdy dojechaliśmy do celu
rozłożyliśmy nasz prowiant i zjedliśmy śniadanie i przy tym mieliśmy widoki na góry i rzekę. Razem z
Rafałem wyszłam w góry o godzinie 10 rano. Góra początkowo nie sprawiała wrażenia wielkiej,
jedyne droga bardzo się dłużyła. Pogoda była idealna - ani za ciepło ani za zimno. Po drodze spotkaliśmy
wielu ludzi w różnym wieku - od małych dzieci około 6-7 letnich po ludzi dojrzałych. Każdy szedł
wytrwale.
      Zanim doszliśmy na końcowy szczyt musieliśmy pokonać po drodze dwie góry. Jeśli chodzi o
poziom trudności to wydaje mi się, iż pierwsza z nich była najmniej przyjemna, ponieważ chodziło się
ciągle po kamiennej ścieżce.
      Podczas gdy schodziliśmy z drugiego wzniesienia i wchodziliśmy na Gladhopigen momentalnie
pogorszyła się pogoda zaczęło wiać i prószyć śniegiem - do tego zaszła ogromna mgła. Byłam bardzo
zawiedziona. Zadawałam sobie pytanie: Czy znowu nic nie zobaczymy? Ale mimo to nie
poddawaliśmy się weszliśmy na górę - stoi tam małe schronisko, a obok niego coś typu kompas czy
zegar słoneczny. Weszliśmy do środka a tam było ciepło i przyjemnie. Przez okna było jedynie widać
białe tło. Siedzieliśmy tam ok 10- 15 min i zauważyłam, że coś widać przez okno . Postanowiliśmy
wyjść z budynku a tam zobaczyłam wokół siebie pasma gór ośnieżonych i iskrzących się w słońcu .
Widoki trudne do opisania i do odtworzenia na zdjęciach. Jednak nie nacieszyliśmy się nimi za długo, bo po chwili przyszła kolejna mgła. Postanowiliśmy zejść. Ale nie tak normalnie ja po prostu
zjeżdżałam na śniegu, a Rafał zbiegał.Pprzeżycie niesamowite, ponieważ przez jakiś czas mieliśmy
przepaść po jednej stronie. Kiedy zeszliśmy z gór próbowaliśmy ugotować wodę, ale nam to się nie
udało przez różnicę wysokości . Potem pojechaliśmy samochodem dalej.


Na tym koniec opisu zdobywania Galdhoppingen. 

Mam nadzieję, że kiedyś ponownie pojadę do Norwegii i tym razem zdobędę jej najwyższy szczyt.


                                      

Spiterstulen - schronisko, przy którym czekał nasz samochód


Takie miłe panie można było spotkać na trasie :)








Kierunek obrany







Droga prowadząca do schroniska, 
my szliśmy drogą w przeciwnym kierunku :)



Tak ułożone kamyczki wskazywały drogę 


Na trasie można było spotkać wiele norweskich rodzin,
które były bardzo pozytywnie nastawione do życia :)








Zegar słoneczny na szczycie



To już tutaj :)




Galdhoppigen